Koty spadają z nieba...

...wprost na balkon. Dzisiaj trochę o czymś innym. Ani o różach ani o ogrodnictwie ale historia na tyle dziwna, że postanowiłam się nią z wami podzielić, żeby umilić sobie czekanie na wiosnę.

O ile się nie mylę był wtedy październik a może nawet listopad zeszłego roku. Róże w każdym razie już miałam częściowo okryte przez zimnem i za często nie zaglądałam na balkon. Do tego mąż z uporem maniaka zasuwał żółtą żaluzję na szklanych drzwiach, dodatkowo utrudniając mi kontakt z przyrodą. Zwykle z równym uporem odsuwam tę kotarę, żeby popatrzeć na ptaki w karmniku ale wtedy było jeszcze za wcześnie i nie przyleciał ani jeden wychudzony wróbel. Żaluzja była opuszczona przez kilka dobrych dni.

Za nim przejdę dalej musicie koniecznie wiedzieć jak wygląda mój balkon. Mieści na ostatnim piętrze zwykłego bloku, sąsiaduje tylko z dwoma innymi balkonami od prawej strony a do reszty balkonów jest spory kawałek. Po tej prawej stronie mam sąsiadów z dużym psem a kolejne mieszkanie jest puste i strasznie zniszczone. Nad balkonami są umieszczone dość solidne daszki a przejścia pomiędzy dalszymi sąsiadami i tymi od lewej strony zwyczajnie nie ma. 

Któregoś dnia zatęsknił mi się wreszcie widok jesieni, podnoszę tę cholerną zasłonę i moim oczom ukazuje się czarny niczym sam Belzebub kot. Kot na czwartym piętrze. Znikąd, bo przecież sąsiedzi nie mają kota. Wpatruje się we mnie mętnym wzrokiem za szyby. Prawdziwy kot schrodingera. Pierwsza myśl: może ktoś kupił to puste mieszkanie i trzyma tam kota? A ten się jeszcze nie nauczył, że są tu psy i łazi jak chce. Pokazuję Belzebuba mężowi. Mąż mówi to samo.

- Jak wlazł to i wylezie - wychodzimy z założenia. 

Zasłaniamy żaluzję licząc naiwnie, że kot jest czyjś i sobie pójdzie. Mąż idzie biegać a mnie tradycyjnie korci, bo do kotów mam słabość. Wychodzę do niego. Kocur ewidentnie oswojony, łasi się do mnie  i czuję że, coś jest nie tak. Sama skóra i kości. Jak nic dziad jeden tu utknął. Wszedł i owszem, może nawet na sam dach ale do domu już nie umie wrócić. Cholera wie ile tu siedzi. Przynoszę mu najpierw wodę a on rzuca się na nią jak na torbę pełną łakoci. Myślę sobie, co ja mam z nim zrobić? W domu 3 niezabezpieczone akwaria i pies, który dogaduje się z kotami o ile te nie są na jego terenie. Od godziny Duśka nerwowo drepcze, żeby skrócić czarnemu jego cierpienia. Wymyślam torbę wyładowaną kocem i swetrami, żeby Schrodinger miał chociaż trochę ciepła tej nocy i wynoszę mu jedzenie. Kocur pochłania posiłek i zaraz po tym bezbłędnie rozkminia do czego służy torba. Moment i zakopuje się w ciuchach mrucząc wesoło. Ja w tym czasie zaczynam akcje poszukiwawczą po sąsiadach, gdzie każda odpowiedzieć jaką słyszę zaczyna sie od: "Ale jak kot przybłąkał się balkon? Ale jaja".

No ja też nie wiem.. Coś takiego chyba mogło zdarzyć się tylko mnie.




Sąsiadka z przeciwka prowadzi mnie wreszcie do lokalnej przedstawicieli kociej społeczności (zawsze w bloku jest przynajmniej jedna taka kobieta, która wie wszystko i każdego osiedlowego kota zna z imienia a jak jakiś imienia nie ma, to mu je zaraz nada) i kot zostaje przejęty, żeby nie musiał spędzić kolejnej nocy na balkonie. Bierze go jednak moja sąsiadka z przeciwka, która stwierdza, że ma wolne lokum. 

W międzyczasie zostaje przeprowadzone śledztwo. I niestety okazuje się, jak to na tym świecie bywa, że to nie Schrodinger jest jakiś dziwny tylko człowiek bezdennie głupi i okrutny. Kot rzeczywiście był czyjś. Tylko, że zalany w trupa, ze zjedzonym przez alkohol mózgiem właściciel zapomniał go karmić. Później zaprzeczał, że w ogóle kota miał. Gdzie byli wtedy sąsiedzi, którzy znali całą historię? Nie pytajcie, bo to nie ma sensu. Kot postanowił pomóc sobie sam. Jakim cudem wspiął się na daszek tego nie wie nikt ale motywacja głodu i pragnienia jest niezwykle silna. U mnie jest coś w rodzaju zawieszki na karmnik więc miał ułatwione przyjemniej zejście, tak więc nic dziwnego, że wylądował wśród śpiących róż w donicach. Ile siedział na dachu? Nie mam pojęcia do dzisiaj. Mąż zarzekał się później że, wychodził wcześniej na balkon więc u nas nie mógł być długo. 

Sąsiadka zadecydowała, że kota nie odda zwyrodnialcowi i już. Chyba każdy przyzwoity człowiek postąpiłby podobnie. Skończyło się tak, że Schrodinger zamieszkał obok. Źle nie ma. Mam jedynie nadzieję, że odechce mu się podobnych, podniebnych wędrówek. W razie czego przynajmniej teraz znam jego adres. 


CONVERSATION

2 komentarze:

  1. Niesamowita historia - mam nadzieję że kotek w przyszłości już nie będzie musiał podejmować takich wędrówek... Z drugiej strony dobrze że zdecydował sam sobie pomóc - i jeszcze lepiej, że nie spadł:O

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda jest taka, że jak wylądował wreszcie u weterynarza to okazało się, że spadał nie raz i ma nieco krzywe łapki. Teraz nie ma na szczęście powodu do takich "akcji". Oby tylko ptaki go nie korciły...

      Usuń

poniedziałek, 18 lutego 2019

Koty spadają z nieba...

...wprost na balkon. Dzisiaj trochę o czymś innym. Ani o różach ani o ogrodnictwie ale historia na tyle dziwna, że postanowiłam się nią z wami podzielić, żeby umilić sobie czekanie na wiosnę.

O ile się nie mylę był wtedy październik a może nawet listopad zeszłego roku. Róże w każdym razie już miałam częściowo okryte przez zimnem i za często nie zaglądałam na balkon. Do tego mąż z uporem maniaka zasuwał żółtą żaluzję na szklanych drzwiach, dodatkowo utrudniając mi kontakt z przyrodą. Zwykle z równym uporem odsuwam tę kotarę, żeby popatrzeć na ptaki w karmniku ale wtedy było jeszcze za wcześnie i nie przyleciał ani jeden wychudzony wróbel. Żaluzja była opuszczona przez kilka dobrych dni.

Za nim przejdę dalej musicie koniecznie wiedzieć jak wygląda mój balkon. Mieści na ostatnim piętrze zwykłego bloku, sąsiaduje tylko z dwoma innymi balkonami od prawej strony a do reszty balkonów jest spory kawałek. Po tej prawej stronie mam sąsiadów z dużym psem a kolejne mieszkanie jest puste i strasznie zniszczone. Nad balkonami są umieszczone dość solidne daszki a przejścia pomiędzy dalszymi sąsiadami i tymi od lewej strony zwyczajnie nie ma. 

Któregoś dnia zatęsknił mi się wreszcie widok jesieni, podnoszę tę cholerną zasłonę i moim oczom ukazuje się czarny niczym sam Belzebub kot. Kot na czwartym piętrze. Znikąd, bo przecież sąsiedzi nie mają kota. Wpatruje się we mnie mętnym wzrokiem za szyby. Prawdziwy kot schrodingera. Pierwsza myśl: może ktoś kupił to puste mieszkanie i trzyma tam kota? A ten się jeszcze nie nauczył, że są tu psy i łazi jak chce. Pokazuję Belzebuba mężowi. Mąż mówi to samo.

- Jak wlazł to i wylezie - wychodzimy z założenia. 

Zasłaniamy żaluzję licząc naiwnie, że kot jest czyjś i sobie pójdzie. Mąż idzie biegać a mnie tradycyjnie korci, bo do kotów mam słabość. Wychodzę do niego. Kocur ewidentnie oswojony, łasi się do mnie  i czuję że, coś jest nie tak. Sama skóra i kości. Jak nic dziad jeden tu utknął. Wszedł i owszem, może nawet na sam dach ale do domu już nie umie wrócić. Cholera wie ile tu siedzi. Przynoszę mu najpierw wodę a on rzuca się na nią jak na torbę pełną łakoci. Myślę sobie, co ja mam z nim zrobić? W domu 3 niezabezpieczone akwaria i pies, który dogaduje się z kotami o ile te nie są na jego terenie. Od godziny Duśka nerwowo drepcze, żeby skrócić czarnemu jego cierpienia. Wymyślam torbę wyładowaną kocem i swetrami, żeby Schrodinger miał chociaż trochę ciepła tej nocy i wynoszę mu jedzenie. Kocur pochłania posiłek i zaraz po tym bezbłędnie rozkminia do czego służy torba. Moment i zakopuje się w ciuchach mrucząc wesoło. Ja w tym czasie zaczynam akcje poszukiwawczą po sąsiadach, gdzie każda odpowiedzieć jaką słyszę zaczyna sie od: "Ale jak kot przybłąkał się balkon? Ale jaja".

No ja też nie wiem.. Coś takiego chyba mogło zdarzyć się tylko mnie.




Sąsiadka z przeciwka prowadzi mnie wreszcie do lokalnej przedstawicieli kociej społeczności (zawsze w bloku jest przynajmniej jedna taka kobieta, która wie wszystko i każdego osiedlowego kota zna z imienia a jak jakiś imienia nie ma, to mu je zaraz nada) i kot zostaje przejęty, żeby nie musiał spędzić kolejnej nocy na balkonie. Bierze go jednak moja sąsiadka z przeciwka, która stwierdza, że ma wolne lokum. 

W międzyczasie zostaje przeprowadzone śledztwo. I niestety okazuje się, jak to na tym świecie bywa, że to nie Schrodinger jest jakiś dziwny tylko człowiek bezdennie głupi i okrutny. Kot rzeczywiście był czyjś. Tylko, że zalany w trupa, ze zjedzonym przez alkohol mózgiem właściciel zapomniał go karmić. Później zaprzeczał, że w ogóle kota miał. Gdzie byli wtedy sąsiedzi, którzy znali całą historię? Nie pytajcie, bo to nie ma sensu. Kot postanowił pomóc sobie sam. Jakim cudem wspiął się na daszek tego nie wie nikt ale motywacja głodu i pragnienia jest niezwykle silna. U mnie jest coś w rodzaju zawieszki na karmnik więc miał ułatwione przyjemniej zejście, tak więc nic dziwnego, że wylądował wśród śpiących róż w donicach. Ile siedział na dachu? Nie mam pojęcia do dzisiaj. Mąż zarzekał się później że, wychodził wcześniej na balkon więc u nas nie mógł być długo. 

Sąsiadka zadecydowała, że kota nie odda zwyrodnialcowi i już. Chyba każdy przyzwoity człowiek postąpiłby podobnie. Skończyło się tak, że Schrodinger zamieszkał obok. Źle nie ma. Mam jedynie nadzieję, że odechce mu się podobnych, podniebnych wędrówek. W razie czego przynajmniej teraz znam jego adres. 


2 komentarze:

  1. Niesamowita historia - mam nadzieję że kotek w przyszłości już nie będzie musiał podejmować takich wędrówek... Z drugiej strony dobrze że zdecydował sam sobie pomóc - i jeszcze lepiej, że nie spadł:O

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda jest taka, że jak wylądował wreszcie u weterynarza to okazało się, że spadał nie raz i ma nieco krzywe łapki. Teraz nie ma na szczęście powodu do takich "akcji". Oby tylko ptaki go nie korciły...

      Usuń

Stare posty

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Zdjęcia bez wskazanego źródła są na licencji public domain.

KOMENTARZE ZAWIERAJĄCE LINKI DO PRODUKTÓW I SKLEPÓW BĘDĄ TRAKTOWANE JAKO SPAM.
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Back
to top